Stolica Gruzji była jedynie przystankiem w naszej dziewięciodniowej
podróży. Prosto z Tbilisi postanowiliśmy udać się na podzieloną
gruzińsko-azerbejdżańską granicą pustynię. Niedaleko niej znajduje się cel
licznych pielgrzymek, wykuty w skale monastyr Davit Garedża. Droga do klasztoru
była równie ciekawa jak cel podróży – do świątyni dojechaliśmy stopem przez
spalone słońcem, pozbawione życia pustkowie. U celu pomachaliśmy Azerbejdżanowi
(który na pewno odwiedzimy następny razem) i po zwiedzeniu wykutego w skale
kompleksu byliśmy gotowi na 10 kilometrowy spacer przez skwar i piasek do
jedynej osady (i oazy) pośrodku pustyni.
Okazało się jednak, że znów mieliśmy
szczęście – z drogi zabrał nas bus którym podróżowała przemiła rosyjska
rodzina. Wśród śmiechów, arbuzów i czaczy minęła nam podróż z powrotem na
przedmieścia Tbilisi. Stamtąd wyruszyliśmy do stolicy gruzińskiego wina –
Kachetii.
Region słynący z produkcji doskonałego wina (wiedzieliście,
że nazwa „wino” pochodzi od gruzińskiego słowa ghvino ? – przynajmniej tak twierdzą Gruzini) okazał się również
stolicą gościnności, a to za sprawą przemiłego taksówkarza, który nie tylko
zaprosił nas do swojego domu, gdzie czekała na nas tradycyjna supra (czyli gruzińska uczta) oraz
domowe wino ale także następnego dnia zawiózł nas do, oddalonej o kilka
kilometrów od centrum regionu, katedry Alaverdi.
Kolejnym punktem naszej wycieczki było miasto zakochanych –
Sighnagi. Tam musieliśmy niestety pożegnać Kachetię, ponieważ ponownie wzywało
nas Tbilisi – tym razem tylko na chwilę. Tam uzupełniliśmy zapasy, a kolejne
dni spędziliśmy w górach, u stóp królewskiego pięciotysięcznika – Kazbeku.
Gruzińska Droga Wojenna (przejście przez góry Kaukazu
prowadzące z Tbilisi do Władykaukazu w Rosji) zapewnia podróżującym moc wrażeń.
Droga, wytyczona przez serce potężnego górskiego masywu, powala pięknymi
widokami i nienaruszoną przyrodą. Prowadzi też do Stepancmindy, górskiego
„kurortu” będącego bazą wypadową dla alpinistów chcących zdobyć Kazbek. Dla nas był to jedynie przystanek – namiot
rozbiliśmy pod uroczym kościółkiem Gergeti, a następnego dnia wyruszyliśmy w
trasę pod lodowiec. Kazbek, samotny i potężny, był dla nas łaskawy – ze szlaku
burza zmiotła nas tylko raz, ale na krótko. Po sześciogodzinnym trekkingu
dotarliśmy do okalającego szczyt lodowca (na którym nie omieszkaliśmy zagrać w
karty ;)).
Widoki zapierały dech w piersiach, żal było schodzić w dół. Nic
jednak nie trwa wiecznie, więc musieliśmy udać się w dół, a po nocy spędzonej
ponownie w okolicy kościółka (i przygodach z burzami i gradem) wrócić do
naszego Zugdidi. Bo urlop już się kończył a nas czekał kolejny tydzień
warsztatów – tym razem poświęconych ekologii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz