wtorek, 9 września 2014

Od pustyni po lodowce - "Summer under 12 stars"

Stolica Gruzji była jedynie przystankiem w naszej dziewięciodniowej podróży. Prosto z Tbilisi postanowiliśmy udać się na podzieloną gruzińsko-azerbejdżańską granicą pustynię. Niedaleko niej znajduje się cel licznych pielgrzymek, wykuty w skale monastyr Davit Garedża. Droga do klasztoru była równie ciekawa jak cel podróży – do świątyni dojechaliśmy stopem przez spalone słońcem, pozbawione życia pustkowie. U celu pomachaliśmy Azerbejdżanowi (który na pewno odwiedzimy następny razem) i po zwiedzeniu wykutego w skale kompleksu byliśmy gotowi na 10 kilometrowy spacer przez skwar i piasek do jedynej osady (i oazy) pośrodku pustyni. 



Okazało się jednak, że znów mieliśmy szczęście – z drogi zabrał nas bus którym podróżowała przemiła rosyjska rodzina. Wśród śmiechów, arbuzów i czaczy minęła nam podróż z powrotem na przedmieścia Tbilisi. Stamtąd wyruszyliśmy do stolicy gruzińskiego wina – Kachetii.







Region słynący z produkcji doskonałego wina (wiedzieliście, że nazwa „wino” pochodzi od gruzińskiego słowa ghvino ? – przynajmniej tak twierdzą Gruzini) okazał się również stolicą gościnności, a to za sprawą przemiłego taksówkarza, który nie tylko zaprosił nas do swojego domu, gdzie czekała na nas tradycyjna supra (czyli gruzińska uczta) oraz domowe wino ale także następnego dnia zawiózł nas do, oddalonej o kilka kilometrów od centrum regionu, katedry Alaverdi.

Kolejnym punktem naszej wycieczki było miasto zakochanych – Sighnagi. Tam musieliśmy niestety pożegnać Kachetię, ponieważ ponownie wzywało nas Tbilisi – tym razem tylko na chwilę. Tam uzupełniliśmy zapasy, a kolejne dni spędziliśmy w górach, u stóp królewskiego pięciotysięcznika – Kazbeku.


Gruzińska Droga Wojenna (przejście przez góry Kaukazu prowadzące z Tbilisi do Władykaukazu w Rosji) zapewnia podróżującym moc wrażeń. Droga, wytyczona przez serce potężnego górskiego masywu, powala pięknymi widokami i nienaruszoną przyrodą. Prowadzi też do Stepancmindy, górskiego „kurortu” będącego bazą wypadową dla alpinistów chcących zdobyć Kazbek.  Dla nas był to jedynie przystanek – namiot rozbiliśmy pod uroczym kościółkiem Gergeti, a następnego dnia wyruszyliśmy w trasę pod lodowiec. Kazbek, samotny i potężny, był dla nas łaskawy – ze szlaku burza zmiotła nas tylko raz, ale na krótko. Po sześciogodzinnym trekkingu dotarliśmy do okalającego szczyt lodowca (na którym nie omieszkaliśmy zagrać w karty ;)). 




Widoki zapierały dech w piersiach, żal było schodzić w dół. Nic jednak nie trwa wiecznie, więc musieliśmy udać się w dół, a po nocy spędzonej ponownie w okolicy kościółka (i przygodach z burzami i gradem) wrócić do naszego Zugdidi. Bo urlop już się kończył a nas czekał kolejny tydzień warsztatów – tym razem poświęconych ekologii. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz